Rachunek sumienia

Wykorzystałem cię.


Wykorzystałem cię, a ty nawet nie kiwnąłeś palcem.


Nie wiedziałeś? Nie zauważyłeś, że patrzę tylko na niego?


Że trwając w twoich objęciach, rozglądam się za jego wzrokiem? Że składam nieśmiały pocałunek na twoim policzku, tylko po to, by on to zauważył? Że łapię cię za rękę, gdy tylko go ujrzę?


Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Po prostu jego ruchy, występy, uśmiechy, głos. Zauroczył mnie. Tak bardzo chciałem, by mnie docenił. Robiłem wszystko, by patrzył tylko na mnie. Chciałem wygrać, żeby zrozumiał, jaki jestem silny, dojrzały; że jestem lepszy niż wszyscy inni.


A potem pojawiłeś się ty. Spadłeś jak z nieba, gdy byłem przyparty do muru. Uratowałeś mnie, choć wcale nie musiałeś tego robić. Działałeś bezinteresownie; a ja miałem już w głowie plan.


Od początku wiedziałem, co chcę zrobić. Byłeś mi potrzebny. Oczywiście. Chciałem cię wykorzystać, wzbudzić w nim zazdrość. Chciałem mu pokazać ile traci... ale on na mnie nie patrzył. Traktował mnie z pobłażaniem.


Nie zauważał, jak wulgarny się zrobiłem... w myślach, mowie, czy czynach, a chciałem tylko zaakcentować moją dojrzałość. Jak dziecko, które chce uchodzić za dorosłego; robiłem wszystko, co wydawało mi się „dorosłe".


Gdy byliśmy sami, stawałem się o wiele bardziej potulny. Zauważyłeś? Nie przeklinałem przy tobie, bo nie musiałem zaznaczać mojej pozycji. Byłem na równi z tobą, ale tego nie doceniałem.


Wręcz gardziłem twoim uczuciem. Byłeś mi potrzebny. Tylko potrzebny do własnych celów. Nie chciałem cię kochać. Byłoby to dla mnie zbyt skomplikowane. Zbyt wiele działo się w mojej głowie i sercu. Ale tobie zdawało się to nie przeszkadzać.


Jesteś ślepy, albo głupi...


Nie, to ja jestem głupi... skrzywdziłem cię. Tak potwornie cię skrzywdziłem; nie umiem sobie tego wybaczyć. Byłeś tak blisko mnie, niczego nie oczekiwałeś, chciałeś tylko kochać.


Moje każde kocham cię, było nieszczere. Choć bardzo się starałem.


Tak, próbowałem cię pokochać, próbowałem tobą zastąpić jego, ale nie umiałem spojrzeć na ciebie, tak jak patrzyłem na niego.


Wciąż na niego patrzyłem. Na ten ohydny, cudowny uśmieszek, który powodował szybsze bicie mego serca. Na delikatne zmarszczki w kącikach oczu, jakie pojawiały się wraz z perlistym śmiechem. Na palce splecione nie z moją dłonią, przez co robiło mi się niedobrze. Na czuły wzrok skierowany na nieodpowiednią twarz.


Bolało.


Odrzucenie zawsze boli.


Powinieneś wiedzieć, lecz nie, ty nie czujesz się przeze mnie odrzucony, bo już dawno byś zniknął. Cały czas tłumaczysz moje zachowanie charakterkiem. A może ciebie też to bolało?


Jednak nie wiedziałem... nie chciałem o tym myśleć... że ciebie ranię równie mocno, jak on zranił mnie.


On nawet mnie nie odrzucił.


Nie widział we mnie mężczyzny. Byłem dla niego dzieckiem. Podopiecznym. Młodszym bratem. Nigdy nie patrzył na mnie, jak na mężczyznę. Dlaczego? Dlaczego mnie nie doceniał?


Dla ciebie byłem partnerem. Mimo kilku lat różnicy byłem na równi z tobą. Nigdy nie traktowałeś mnie z góry. Nawet, gdy zachowywałem się, jak dzieciak.


Gdy nie chciałem jeść podczas choroby, a ty cierpliwie karmiłeś mnie zupą.


Gdy wściekałem się, na kolejną dwóję, ale nie zamierzałem się uczyć, ty siedziałeś ze mną do późna, aby wyjaśnić mi matmę.


Gdy panicznie bałem się iść do dentysty, a ty trzymałeś mnie za rękę w poczekalni.


A mimo wszystko, ja nie umiałem, zobaczyć w tobie kogoś więcej niż narzędzia. Niż sposobu na zdobycie upragnionego.


Przez ten cały czas wpatrywałem się w niego z uwielbieniem. Nie mogłem uwierzyć, kiedy zaręczył się z tym oblechem. Nie przyjmowałem do wiadomości, że przegrałem. Wciąż mówiłem sobie, że to nic nie znaczy, że ja będę dla niego bardziej odpowiedni, że w końcu zrozumie i wybierze mnie.


Ale dni mijały. Popadłem w obłęd. To nie była miłość, to chora paranoja. Zaślepienie szczeniackim zauroczeniem, które dawno minęło, a o którym nie umiałem zapomnieć.


To uczucie zrobiło ze mnie wariata.


Musiałem go zdobyć. Musiałem udowodnić sobie, że jestem wystarczająco dobry... że umiem to zrobić.


Ale nie umiałem.


Trwałem tak w letargu obok ciebie. Byłeś zawsze przy mnie. Szanowałeś mnie, słuchałeś, tuliłeś, całowałeś. A ja wciąż powtarzałem sobie w myślach, że byłoby sto razy milej, gdyby to on był na twoim miejscu.


Powinienem był ci powiedzieć, że nie umiem o nim zapomnieć... że gdy dotykasz mego ciała, czuję jego palce. Gdy całujesz moje usta, smakuję jego warg. Gdy patrzysz mi w oczy, widzę bezkresny błękit jego oczu.


Nie umiałem cię zranić.


Zacząłem sobie wmawiać, że tak będzie lepiej, bo wiedziałem już, że go nie zdobędę. A przy tobie mogłem zapomnieć. Chciałem zapomnieć. Chciałem cię pokochać. Tak desperacko chciałem chorą paranoję zastąpić ciepłą miłością.


Ale nie umiałem.


Byłeś tylko zamiennikiem. Substytutem tego, którego nigdy nie miałem prawa posiadać.


Byłem na ich ślubie, bo przecież jakbym mógł nie przyjść.


Poprosił mnie na świadka. Ręce mi się trzęsły, gdy po raz setny czytałem treść zaproszenia. Yuri Katsuki i Viktor Nikoforov mają przyjemność zaprosić... zrobiło mi się niedobrze, obraz przed oczami zaszedł mgłą. Na uroczystość zawarcia związku małżeńskiego... obiad podszedł mi do gardła. Wypuściłem kartkę z rąk i ze łzami w oczach pobiegłem do łazienki.


Długo wymiotowałem. Zdążyłeś wrócić z treningu. Pukałeś do łazienki. Martwiłeś się, ale ja nigdy nie powiedziałem ci, co się stało. Zrzuciłem wszystko na zatrucie pokarmowe, przecież tyle zjadłem tego dnia.


Znalazłeś zaproszenie na dywanie. Z uśmiechem przeczytałeś jego treść. Cieszyłeś się. Zaproszono nas razem.


Ja nie cieszyłem się wcale. Mój ukochany miał się hajtać.


Moje serce rozpadło się na milion kawałków. Nie myślałem trzeźwo... gdybym wcześniej tak myślał.


Siedziałem na zimnych kafelkach, pochylony nad muszlą klozetową i marzyłem tylko o śmierci.


Tak, chciałem umrzeć. Ten ślub był dla mnie największą przegraną, upokorzeniem, końcem. Następnego dnia przeszukałem wszystkie szafki w domu, chciałem zdobyć jakieś środki nasenne. Nie znalazłem nic. Skończyłem z butelką wódki i paczką chusteczek na kanapie w naszym salonie. Byłeś na nocnej imprezie w klubie. Nigdy mnie tam nie zabierałeś „nie moje klimaty".


Tego dnia miałem po raz pierwszy do czynienia z alkoholem. Nie piłem nigdy, jakoś tego nie potrzebowałem, ale teraz opróżniłem całą butelkę, nawet nie wiedząc kiedy. Czułem się strasznie. Psychicznie i fizycznie. Jak ścierwo, nic nie warta szmata, którą nawet nikt nie chce wytrzeć zarzyganej podłogi. Byłem kompletnie pijany, gdy wróciłeś, ale pamiętam wszystko.


Pamiętam, jak widziałem jego twarz zamiast twojej. Jak jego smukłe ramiona trzymały mnie mocno, gdy nie mogłem sam ustać na nogach. Jak on się o mnie martwi i prawi mi kazania. W końcu, jak on trzyma moje włosy, gdy wymiotuję, dławiąc się łzami.


Nawet alkohol nie wyrzucił tej cholernej twarzy sprzed moich oczu. Nawet alkohol nie ukoił na chwilę skołatanego serca. Nawet alkohol nie zamglił rządzy, jaka mnie do niego ciągnęła.


Nawet ty...


Nie pozwoliłeś mi zapomnieć.


Nie pozwoliłeś mi żyć od nowa.


Nie wiedziałeś.


Nadszedł dzień tego cholernego ślubu. Cieszyłeś się. Byłeś przejęty. Bóg sam wie, co sobie myślałeś, gdy wplatałeś w moje włosy polne kwiaty „będzie ci tak ładnie". Chciałem je wyrwać, odsunąć się, uciec. Ale siedziałem sztywno na krześle, gdy z takim uwielbieniem dotykałeś moich kosmyków.


Na moich policzkach wykwitł rumieniec, gdy on powiedział, że ładnie wyglądam. Ale zaraz pojawił się wieprz, przedstawienie się zaczęło.


Musiałem tam iść. Odegrać swoją rolę. Uśmiechnąć się, pogratulować, wręczyć kwiaty, podpisać jakieś papiery.


Pamiętam wszystko, jak przez mgłę. Ale jedno wyryło mi się w pamięci. Jak bardzo on był szczęśliwy. Jak bardzo on był przejęty. Jak bardzo on był zapatrzony w wieprza. Jak bardzo on ignorował ból, jaki mi sprawiał.


Gdy wymienili się obrączkami, moje oczy zaszkliły uporczywe łzy. To koniec Jurij Plisetsky przegrał z kretesem.


Mój świat runął. Przeżyłem w tym momencie coś na kształt wewnętrznej śmierci. Lecz starałem się uśmiechać.


Wręczyłeś mi chusteczkę, myśląc, że to łzy wzruszenia. Wbiłeś w moje serce kolejny nóż „kiedyś to będziemy my" szepnąłeś mi do ucha.


Wzdrygnąłem się, dławiąc powstrzymywanymi łzami. Zacząłem się trząść. Nie umiałem tego kontrolować. Zbyt dużo czułem na raz. A może już nic nie czułem? Zobojętniałem do cna.


Otoczyłeś mnie ramieniem, zaproponowałeś swoją marynarkę. No tak, zimna bryza od oceanu, to dlatego mam gęsią skórkę.


Ale ja cię ignorowałem, jak przez całe życie. Starałem się zamaskować szloch, ściskający mi gardło. Tak, szloch; bezsilności, bólu, straty, nienawiści do samego siebie.


Jestem wybrakowany, niewarty uwagi, zepsuty.


Tyle razy to sobie powtarzałem, że nie trudno było mi w to uwierzyć.


Ale ty mnie pragnąłeś. Mimo, że ja trwałem zapatrzony w kogoś, kto nigdy nie mógł być mój. Dla kogo nic nie znaczyłem. Kto odszedł bezpowrotnie.


Ty zawsze pry mnie trwałeś.


Mimo, że byłeś tylko zabaweczką.


Mimo, że nie umiałem cię dotknąć.


Mimo, że gdy mnie dotykałeś miałem w myślach jego.


Mimo, że dałem ci się przelecieć, tylko dla własnego upodlenia, by siebie ukarać. A po moich policzkach wciąż spływały łzy zawodu, bo nie byłeś nim.


Byłeś czuły, delikatny, mówiłeś, że mnie kochasz. I dlatego nie umiałem odejść, nawet, gdy nie byłeś mi już potrzebny.


Nie potrafiłem cię ranić, mimo, że nie widziałem, jak codziennie wbijam ci szpilki w serce. A może i ty ich nie dostrzegałeś?


A jednak trwałem przy tobie nadal, chcąc cię pokochać. Desperacko próbując udowodnić sobie, że jestem zdolny do odpowiedniego uczucia.


Fascynowałeś mnie, twoje zachowania, słowa, czułość, wierność. Wydawałeś mi się istotą nie z tego świata, ale nie kochałem cię. Nigdy cię nie pokochałem. Nie czułem tego, co przy nim.


A może kochałem, ale nie umiałem nazwać tego miłością?


Może to, co ubrałem w słowa fascynacji było właśnie tak upragnionym uczuciem?


Nie umiałem tego zrozumieć.


Nie umiałem otworzyć mojego serca.


Lubiłem cię.


Lubiłem przyjemny zapach twojego ciała.


Lubiłem twoje miękkie włosy.


Lubiłem twoje szorstkie palce na mojej skórze.


Lubiłem lekki uśmiech, z jakim na mnie patrzyłeś.


Ale nie kochałem.


Oddałem ci moje ciało, ale nie serce.


Byłem twój, tak często to wtedy powtarzałeś.


Mój kochany


Mój śliczny


Mój uroczy


Mój tygrys (nawet pamiętałeś, żeby nie mówić kotek)


Mój skarb


Mój jedyny


Mój najdroższy


Mój chłopak


Twoje dłonie gładko sunęły po nagiej skórze. Usta wyznaczały coraz śmielszy rytm pocałunków. Wargi, języki, zęby.


Westchnienie za westchnieniem.


Jęk za jękiem.


Coraz głośniejsze oddechy.


Moja twarz pozostawała beznamiętna, choć ty widziałeś w niej milion emocji. Próbowałem oddać ci też umysł, ale miałeś tylko moje ciało. Bez myśli, bez serca.


Nie miałeś o tym pojęcia, gdy chwytałeś moje biodra w mocnym, lecz tak subtelnym uścisku. Stanowczy, lecz czuły. Gwałtowny i delikatny...


Naprawdę widziałem to wszystko w twoich oczach, uczucia, których ja nie umiałem w sobie odnaleźć.


Długo mnie przygotowywałeś; szeptałeś czułe słówka, dotykałeś, całowałeś. Kilka razy upewniałeś się, czy jestem gotów. Nie byłem. Mimo tego, co cały czas ci powtarzałem, nie byłem gotów i nigdy bym nie był.


Ale chciałem tego. Chciałem byś był brutalny, żebyś nie dbał o moje potrzeby. Chciałem, żeby bolało, pragnąłem się ukarać.


Chciałem, żebyś pomógł mi zapomnieć, pozbawił mnie tych natrętnych myśli. Chciałem zastąpić ból psychiczny tym fizycznym.


Ale ty za bardzo mnie kochałeś, za bardzo się o mnie troszczyłeś. Nie pozwoliłeś bym cierpiał, przynajmniej fizycznie...


Pieprzyliśmy się długo... nie umiem inaczej tego nazwać. Uprawialiśmy seks. Nie kochaliśmy się. Przynajmniej według mnie. Nie umiałem w to włożyć uczucia.


Byłem jak szmaciana lalka. Nie zauważyłeś tego?


Nawet nie wiem, czy doszedłem. Byłem tak zmęczony. Ty szczytowałeś długo w moim wnętrzu. Czułem się przez to obrzydliwie, ale chciałem się tak czuć.


Zmęczony, sponiewierany, zniszczony, brudny, zużyty... tak się wtedy czułem, choć widziałem, że zrobiłeś wszystko idealnie, że byłeś dla mnie najlepszy.


Ale co z tego?


To nic nie zmienia. Ja tak dalej nie umiem.


Po prostu nie potrafię.


Tak mi przykro, Beka.


Wybacz mi, błagam wybacz mi. Chcę tylko zaznać spokoju. Chcę w końcu uwolnić się od niego.


Zgubiłem się.


Tak strasznie się pogubiłem.


Błagam wybacz.


Chciałbym cię kochać, ale nie potrafię.


W końcu mam odwagę odejść.


Więc...


Do zobaczenia Beka


****


Brunet, przeczytał tekst po raz drugi, bo łzy zamgliły mu widok. Nie rozumiał nic z tego. Ale wiedział jedno - stracił go już na zawsze.


Przesunął palcami po zimnym policzku blondyna. Dłonie mu drżały. Aksamitna skóra, była tak samo gładka jak zawsze.


Zacisnął powieki, starając się pozbierać myśli. Powinien zadzwonić po pogotowie, choć wiedział, że to nie ma sensu; ramiona śmierci zabrały mu jedyną osobę, na której mu zależało.

Comment